Wielkie wrota rezydencji otwarły się przede mną z głośnym jękiem. Edgar, nasz kamerdyner, ukłonił się nisko i bez słów mnie przepuścił. Weszłam stawiając ciężkie kroki na zimnych schodkach. Przy głównych drzwiach zatrzymałam się i uniosłam głowę ku górze.
Dwa spojrzenia się skrzyżowały. Czarne, oschłe oczy napotkały te same przez szklaną powłokę. Również pozbawione uczuć. Ale i na twarzy pozostawała okrutna, porcelanowa pustka. Tak dobrze mi znana. I te włosy... naturalnie krucze. To samo oblicze codziennie widziałam w lustrze. Nasze podobieństwo było przytłaczające. I dla mnie i dla niego.
Zmrużyłam oczy. Ojciec jeszcze chwilę ze wzgardą na mnie patrzył po czym wycofał się, a ja widziałam już tylko samą lekko drżącą firanę. Potem nawet i jej nie widziałam - gabinet Shidena Hilla ogarnął mrok, gdy zgasił światło.
Mój kącik ust uniósł się lekko, gdy oderwałam wzrok od okna, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. Wchodząc do domu jednak na powrót przybrałam pozbawioną uczuć maskę.
W środku było tak samo chłodno jak na zewnątrz, co wcale nie powinno być zadziwiające - te mury dobrze pamiętały co tu się wydarzyło, jakie brudy próbujemy ukryć przed światłem dnia.
Taki już był nasz los. Rodzina Irisky, od zawsze była jedną z najpotężniejszych wampirzych rodzin. Arystokratycznych. Co oznaczało, że w przeszłości mieli wiele za uszami, matka sama zwykła mówić, że woli nie rozprawiać o tym co było. Ale i tak niekiedy przyłapywałam ją na wspomnieniach o babci i prababci, o tych dobrych i złych rzeczach. O kochankach i polityce. Moja matka pragnęła być zupełnie inna, dlatego odcięła się od rodzinnych więzów wraz ze śmiercią bliskich, chciała na nowo odbudować dobrą pamieć o Irisky i ja miałam jej w tym pomóc. Dlatego właśnie odziedziczyłam po niej nazwisko, mimo, że byłam dhampirem.
Niestety, nawet matka nie potrafiła zmienić przeznaczenia i ciążącej klątwy nad Irisky. Wraz ze jej śmiercią przepadło wszystko. Wszystko co było dobre i szlachetne.
Nawet nie zorientowałam się kiedy stanęłam przed jednym z rodzinnych portretów umieszczonych w holu. Było ich w sumie trzydzieści trzy każde ukazywało inną osobę z rodu. Wszyscy przedstawiali sobą wyniosłą, a zarazem pełną mroku postawę. Ponure miny i pogardliwe spojrzenia. Każdy z moich przodków patrzył na ciebie potępiająco gdy przechodziłaś przez długi, biały korytarz. Ale ten jeden obraz był inny. Na nim trwała złotowłosa piękność, w okazałej niebiesko-złotej sukni niczym z XVI wieku. Włosy kobieta miała upięte wysoko w niesforny kok, gdzie pośród kosmyków lśnił kryształowy diadem. Na szyi zaś widać było naszyjnik z rubinem. Wiedziałam, że na nim niemal niewidoczny został wygrawerowany napis. Arianwen.
Mimowolnie dotknęłam go, właśnie teraz opinał moją szyję i wżerał się w skórę.
Twarz mojej matki była delikatna, niemal dziecięcą, poliki lekko zaróżowione. Oczy koloru krwi choć powinni przerażać, wcale nie wywoływały niepokoju, a zupełnie coś odwrotnego. Widać w nich było czułość i miłość. Uśmiechała się.
Nie pamiętałam tamtego dnia, gdy malarz uchwycił ten moment. Nie wiedziałam czy patrzyła na mnie czy na mego ojca. Nie byłam pewna nawet czy którekolwiek z nas było wtedy w rodzinnej rezydencji. A jeżeli nie - o czym myślała?
Pytań było wiele, a odpowiedzi w ogóle. Fakt był taki, że wkrótce po tym została przemieniona i zabita przez własną córkę. I zostawiła po sobie jedynie obraz i naszyjnik z imieniem morderczyni.
Za każdym razem kiedy wpatrywałam się w jej oblicze więcej mogłam zaważyć, więcej rzeczy wywnioskować, ale zawsze utwierdzałam się w przekonaniu, że Gywneira były zupełnym przeciwieństwie mnie i również jego. Więc jakim cudem nas pokochała? Jakim cudem sprawiła, że taki człowiek jak Shiden Hill ukazał jej swoje prawdziwe wnętrze? Że poskromił odwieczną ciemność?
Ostatni raz zerknęłam na matkę i udałam się do swojej komnaty.
Pamięć o niej ciążyła. Najbardziej jednak bolała myśl, że już nigdy jej nie ujrzę i do końca życia będę musiała znosić ciężar przeszłości. Nigdy nie zapomnimy, nie, dopóki przemierzamy pomiędzy tymi ścianami, pod bacznymi spojrzeniami przodków, gdy musimy patrzeć na siebie nawzajem i wbrew samych sobie wspominać. To nas zabijało, a może już zabiło.
I naprawdę zagadką było kto jest bardziej obłąkany i samotny - ja, ojciec? Kogo bardziej trawi ból?
Jego. - Odpowiedź gdzieś błądziła jak echo, ale nie znalazła ujścia, nie dopuściłam jej do głosu. Zepchnęłam znowu na dnie. Albowiem nie miałam ochoty odpowiadać sobie dlaczego. Przecież wiedziałam.
Pogrzeb odbył się tydzień po moim naznaczeniu. Teraz stałam w przewiewnej czarnej sukience beznamiętnie spoglądając do trumny i choć miałam mokre poliki, nie płakałam. Ani jedna kropla nie wydostała się z moich czarnych oczu. Tak jak i z jego - stał właśnie naprzeciwko mnie z parasolem w prawej dłoni. Wyglądał niczym Śmierć. I choć był na wyciągnięcie ręki czułam, że jest o wiele dalej, tak daleko, gdzie ja już nie sięgałam.
"Nie jesteś już jego córką."
Drgnęłam, gdy deszcz przemienił się w ulewę, a ja poczułam, że moknę z każdą chwilą coraz mocniej.
Pomyślałam zaraz potem, że zamiast nas, niebo płakało i to chyba było najbardziej przerażające.
Pogrzeb odbył się wczesnym wieczorem, ale osób było i tak zatrważająco dużo. Zjawiła się także sama królowa Tatiana ze swoim siostrzeńcem. Ona potrafiła ukazać smutek w przeciwieństwie do nas. Nie wstydziła się łez, a na nas spoglądała z dziwnym, niepokojącym błyskiem w oku. To był znak, że wiedziała.
Utwierdziłam się w tym przekonaniu bardziej, kiedy przez przypadek, parę dni po pogrzebie, natknęłam się na nią rozmawiającą z moim ojcem.
A słowa które usłyszałam wprawiły mnie w osłupienie.
- Ty nie byłeś wstanie, więc zrobiła to za ciebie córka. I przez to straciłeś obie... Wierz mi Shiden, naprawdę ciebie żałuję, ale najbardziej żałuję duszy tej dziewczyny. Stała się tobą. To najgorszy los jaki mógł ją spotkać. Może dlatego nie możesz patrzeć jej w oczy i nie potrafisz jej przebaczyć.
Ojciec nie odpowiedział. Nie umiał stanąć naprzeciw prawdzie. Ja też, dlatego po cichu oddaliłam się. Ale i tak doszło mnie szeptem wypowiedziane "przykro mi" skierowane w moją stronę. Ja jednak nie mogłam przyjąć tych kondolencji. Nie od niej i nie w tym momencie. Czternastoletnie dziecko, którym byłam nagle zostało wystawione na próbę, próbę od początku zdaną na niepowodzenie.
Gdy on nie potrafił wybaczyć mi tego co zrobiłam, ja nie potrafiłam wybaczyć mu tchórzostwa.
Dlatego, oboje byliśmy żałośni. I to też, niestety, nas łączyło.